Oriana Fallaci przedstawia szybko rozwijające się Stany Zjednoczone z lat 60-tych z perspektywy włoskiej imigrantki, mieszkającej przez kilka lat w Nowym Jorku.
Oriana Fallaci ma wiele twarzy: to nie tylko korespondentka wojenna, wielbicielka Włoch i autorka bezkompromisowych wywiadów. To również mieszkanka Nowego Jorku, która chętnie poznawała życie tego rozwijającego się kraju. Zaskakiwało ją sporo, fascynowało jeszcze więcej. Subiektywnie odsłania nam fascynujące historie ze swego ciekawego życia.
Orianę, mój wzór pewnej siebie kobiety, postanowiłam poznać od innej strony. Dotychczas przeczytałam kilka książek, chociażby „Wściekłość i duma” oraz „Siłę rozumu” poświęcone krytyce rozwoju islamu na świecie, napisane po pamiętnym 11 września (więcej piszę o tych książkach tutaj). Czytałam też jej wywiady ze znanymi ludźmi (zebrane w książce „Wywiad z władzą„, a przeze mnie opisane tutaj). A teraz postanowiłam odkryć nieznaną dla mnie dotychczas jej odsłonę amerykańską.
Oriana Fallaci była zafascynowana Stanami Zjednoczonymi, gdzie mieszkała zarówno w latach 50-tych. jak i 60-tych. Zebrane teksty dotyczą czasu od lipca 1965 roku do listopada 1967 roku. Warto wziąć pod uwagę, że był to czas ogromnych przemian i szybkiego wzrostu w Stanach Zjednoczonych. Oriana mieszkała i pracowała wtedy w Nowym Jorku. Poza pracą, razem z aktorką Shirley MacLaine zwiedziła sporą część kraju, by móc go lepiej (lub w ogóle) zrozumieć.
Skręty z bananów, CIA i bieda (brak biedy?)
Fallaci ze złośliwością, ironią i inteligencją wytyka wszelkie „dziwactwa”, którymi wciąż była szokowana. Zaskakiwało ją wiele rzeczy, których poza tym krajem nie uświadczyła.
Miała okazję rozmawiać z najróżniejszymi osobami i być w miejscach, gdzie zwykli „śmiertelnicy” nie mieli wstępu. Towarzyszyła jednemu z polityków w kampanii wyborczej, rozmawiała z miss nastolatek (w ramach próby zrozumienia nastolatków), jadła kolację z astronautami i ich żonami (była zafascynowana tym obszarem nauki).
Jednak ze smutkiem odkrywała nieznajomość historii wśród niektórych ludzi. Rozmówcy Oriany podważali okrucieństwa II wojny światowej i znaczenie jakichkolwiek innych konfliktów, jednocześnie wynosząc na piedestał wojnę secesyjną. Jeden z jej znajomych, astronauta, tak tłumaczył to zjawisko: „[…] Żyjemy w rodzaju nieświadomości, nie wiemy, co znaczą głód, aresztowania, bombardowania. Nikt nas nigdy nie bombardował, nie aresztował, a głód to dla nas tylko puste słowo. Kto jest głodny w Ameryce? Nawet biedni nie są głodni u nas, w Ameryce. Biedni to u nas ci, co mieszkają w brzydkich domach, bez lodówki i telewizora.[…]”.
Orianę szokuje sporo: palenie skrętów ze skórek banana, wizyta u lekarza przez telefon (jak to przypomina obecne koronawirusowe czasy!). Albo sytuacja opisana poniżej.
[…] rozmawiałam z przyjacielem i usłyszałam kichnięcie. Spytałam: – Mój drogi, jesteś zaziębiony?
Odpowiedział mi: – Nie, to ty jesteś zaziębiona.
Powiedziałam: – Nie, nie jestem zaziębiona.
Na to on: – To dlaczego kichnęłaś?
Powiedziałam mu: – To ty kichnąłeś.
Odpowiedział: – Ja nie kichnąłem. Jeśli również ty nie kichnęłaś, cóż, to znaczy, że kichnęła CIA”.
Zderzenie kultur – miasta widma
Rozmawia zarówno z Amerykanami, jak i Włochami, którzy albo tam mieszkali, albo właśnie przybyli. Podczas rozmów z tymi pierwszymi często zderzają się różne sposoby rozumienia tego samego. Było to widoczne zwłaszcza podczas podróży z Shirley, która postanowiła pokazać Orianie inne oblicza jej kraju. Kobiety trafiają do miasta-widma, które było swego czasu tętniącym życiem miejscem, ale ze względu na najróżniejsze przemiany mieszkający tam ludzie postanowili się stamtąd wyprowadzić.
Oriana nie mogła zrozumieć, dlaczego to miasto tak po prostu trwało i umierało na jej oczach, zamiast być miejscem zamieszkania ludzi i tętnić życiem. „To są sprawy, których my, Europejczycy, nie potrafimy zrozumieć: my chuchamy na nasze miasta, bronimy ich od stuleci, im są starsze, tym bardziej jesteśmy z nich dumni. Piękne czy brzydkie, miasto jest żywą istotą: jak można je tak opuścić?”. A tymczasem w Nowym Jorku (co można bez problemu odnieść do całej Ameryki: „[…] zmienia się miejsce zamieszkania z taką samą łatwością, z jaką zmienia się kolor włosów albo żonę, albo męża. W społeczeństwie poszukującym własnej tożsamości, w świecie, gdzie nic nie jest stałe i małżeństwo trwające osiem lat uważa się za bardzo długie, burzy się budynek trzydziestoletni, bo jest już do niczego […].”
„Skuj-mordę-zanim-ktoś-skuje-ją-tobie”
Oriana pisze, że w tym kraju indywidualizmu „wyrywanie sobie nawzajem skrzydeł to […] kolejny bardzo popularny sport”.
„[…] Ktoś mnie komuś przedstawia, ten drugi ktoś pyta: – Jest pani Włoszką, proszę mi więc powiedzieć, dlaczego w Rzymie jest tyle prostytutek na ulicy?
– Dlatego – odpowiadam – , że nie mają pieniędzy, by kupić sobie mieszkanie, tak jak prostytutki w Nowym Jorku.”
Jest to też kraj, w którym ogromna pewność siebie pomaga dojść do celu. Zapadło mi w pamięci, jak Shirley opowiadała w pewnym wywiadzie o tym, jak przebiegała kolacja u ważnych osobistości, które znała. Twierdziła, że bardzo łatwo jest odnaleźć się w takim światku. Że wystarczy wyciągnąć szyję, zacisnąć usta i zdania zaczynać od słów „300 lat temu mój przodek…”. Muszę przyznać, że uśmiechnęłam się po przeczytaniu tej wypowiedzi. I wtedy zdałam sobie sprawę na nowo, że żeby coś osiągnąć trzeba mieć tupet i być „kontrolowanie bezczelnym”.
Pęd do młodości
Wyburzanie starych budynków i nieprzywiązywanie się do niczego to jedno. Ale zdaniem Oriany Ameryka poszła o wiele dalej. Kult młodości osiągnął tam niebotyczne rozmiary. Patrząc na dzisiejszy świat nie jest to niczym nadzwyczajnym, ale wtedy, mniej więcej 60 lat temu, było to szokujące. „Dwadzieścia cztery miliony nastolatków zdominowało wszystkie aspekty życia w Ameryce. Wydają sumy, które pozwalają utrzymać się rozmaitym gałęziom wielkiego przemysłu, ich poglądy (kiedy je mają) wpływają na wybory, a nawet na decyzje polityczne”.
Oriana rozmawiała z nastolatkami, spotkała się z miss nastolatek i podjęła próbę zrozumienia tej ważnej grupy społeczeństwa. I tu właśnie zaskoczyła mnie dojrzałość bijąca z zacytowanych przez nią fragmentów wypowiedzi tych dzieciaków. Zupełnie poważnie zastanawiali się nad sensem wojny, myśleli nad swoją przyszłością i mieli jakieś w miarę sensownie opracowane poglądy. Byłam pod wrażeniem Autorki, która nawet jeśli coś krytykowała, robiła to tak, by nikogo nie urazić. Nie narzucała nikomu swojego zdania, ale jednocześnie go nie ukrywała. Po prostu była sobą i dała być sobą innym.
Typowy countryman
Oriana odkrywa, że poza miastami Stany Zjednoczone w przeważającej części są pozbawione ludzi i zabudowań. Ta pozornie pusta ziemia działała na nią przytłaczająco i dawała pole wyobraźni. I to właśnie podczas przemierzania tej pustki towarzyszka Oriany powiedziała ciekawe zdania, które cytuję poniżej.
„My […] nigdy nie potrzebowaliśmy reformy rolnej. Nigdy nie znaliśmy dzierżawy, podobnie jak feudalizmu. […] Ten, kto uprawia ziemię, nazywa się countryman, człowiek pracujący na wsi. […] Jaka postać jest typowa dla Stanów Zjednoczonych? To właśnie countryman, który dwieście lat temu przyjechał na koniu, zajął kawałek pola albo lasu, ogrodził go palikami, powiedział: to do mnie należy, założył rodzinę i razem z nią uprawiał ziemię. Tak, zgoda, Ameryka to wieżowce, szyby naftowe, samoloty, statki kosmiczne […], lecz duszą Stanów Zjednoczonych pozostaje rolnictwo, wyzwanie rzucane nieustannie ziemi […].”
Podsumowanie
Oriana ze swobodą i bardzo subiektywnie przedstawia życie Amerykanów w czasach politycznych i społecznych przemian w latach 60-tych ubiegłego wieku. Książka nie jest jednolita, są tam listy, subiektywne podsumowania podróży, rozmowy z przyjaciółmi i własne przemyślenia. Oriana jest uważną obserwatorką i dostrzega najróżniejsze niuanse życia codziennego. Książkę czyta się bardzo przyjemnie, choć nie zawsze poruszane przez Autorkę tematy są lekkie. Polecam każdemu, nie tylko fanom Fallaci i Ameryki.