Orwell głęboko analizuje zjawisko biedy w międzywojennym Paryżu i Londynie. Jak ludzie znajdują się na „dnie społeczeństwa”? Co to jest bieda i co znaczy być biednym?
Czas na książkę Orwella! Jest to autor takich arcydzieł jak „Rok 1984” czy „Folwark zwierzęcy”, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. W związku z tym gdy trafiłam gdzieś w Internecie na informacje o jego pierwszej książce, postanowiłam, że muszę ją przeczytać. Chciałam na własne oczy sprawdzić, jak taki wizjoner zaczynał swoją przygodę z pisaniem i obserwacją świata. Książką „Na dnie w Paryżu i w Londynie” się nie zawiodłam. Gdy skończyłam ją czytać miałam przeświadczenie, że każda minuta spędzona nad nią była dobrze wykorzystanym czasem.
Autor pochyla się nad problematyką biedy w międzywojennych czasach w Wielkiej Brytanii i Francji. Jednak nie podejmuje się opisania tego z wygodnego fotela przy biurku. Zamiast tego decyduje się poznać temat od podszewki i poznaje czym jest bieda jako jeden z biednych. To, jak Orwell trafia do tego świata, następuje nieco z konieczności (dokładniej zostało to wyjaśnione w przypisie tłumacza na końcu książki), a trochę z ciekawości samego autora.
Paryż i Londyn – kontrasty
Akcja książki dzieje się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Orwell mieszka w imigranckiej dzielnicy w Paryżu, a po pewnym czasie przenosi się do Londynu. W obydwóch miastach poznaje tam wielu imigrantów z najróżniejszych krajów, nie tylko europejskich.
Wyjątkowo sympatycznie opisuje miejsca zapewne omijane przez wielu ludzi szerokim łukiem. W paryskiej dzielnicy imigranckiej jego ulubione miejsce to „[…] bistro na dole Hotel des Trois Moineaux. Maleńkie pomieszczenie, niemal suterena, o ceglanej posadzce, drewniane stoły przesiąknięte winem, na ścianie fotografia jakiegoś pogrzebu […], przepasani czerwonymi szarfami robotnicy krojący kiełbasę wielkimi scyzorykami; Madame F., ogromna chłopka z Orwenii, przypominająca krowę o stanowczym wyrazie pyska, całymi dniami popijająca malagę >>na żołądek<< […]”.
Najbardziej zapadła mi w pamięć opowieść Autora o jego pracy w restauracji. Panował tam niesamowity kontrast pomiędzy harującymi kilkanaście godzin na dobę pracownikami, a śmietanką towarzyską, która zasiadała do stołów w sali. „Zabawnie było rozejrzeć się po brudnej, ciasnej pomywalni i pomyśleć, że od sali oddzielają nas jedynie podwójne drzwi. Za nimi siedzieli goście w całym przepychu – tam lśniły śnieżnobiałe obrusy, stały wazony z kwiatami, wisiały zwierciadła, pyszniły się złocone gzymsy, uśmiechały się malowane cherubiny, obok zaś, zaledwie kilkanaście centymetrów dalej, odrażająco brudni staliśmy my. Bo też i brud panował u nas przeraźliwy”. Ten fragment o kontrastach przypomniał mi sceny z filmu „Titanic” – w pewnym sensie również w temacie upadku.
Z kolei w Londynie poznajemy świat bezdomnych (równoległy do tego „głównego”). Biegnie on swoim rytmem wyznaczanym przez wędrówki od jednej noclegowni do drugiej. I tu pojawia się jeszcze inna grupa, której bieda jest niestraszna.
Ludzie, ludzie, ludzie
Orwell opisuje liczne osoby, które poznaje podczas swojej drogi „po dnie” społeczeństwa. Czytelnik bez problemu może odkryć, że ta wydająca się być jednolita grupa o nazwie „biedacy” kryje w sobie wiele podgrup. Są tu i ci, którzy ciułają grosz za groszem i ci, którzy zupełnie nic nie mają. Można spotkać takich, dla których bieda jest czymś nowym oraz tych, którzy nie mogą się z nią pogodzić. Są ci pracujący za żenująco niską pensję (tak, że przeżycie za tą kwotę wydaje się być niemożliwe) i ci, którzy żebrzą.
Autor jest pełen zrozumienia dla wielu osób, które poznaje po drodze. Gdy z nimi rozmawia okazuje się, jak wiele z nich wpadło do tego „dna” nie z własnej woli, a często po prostu z powodu zwykłego pecha. Są tu osoby, które się poddały, są też takie, które wciąż liczą na szczęście. Są cwaniacy i są uczciwi, są sprytni i są mało zaradni. W zasadzie tak, jak w „zwykłym” społeczeństwie. Tylko tutaj dochodzi widmo głodu i braku dachu nad głową.
Autor poznaje po drodze najróżniejsze osoby. Uważa, (skądinąd słusznie), że nie da rady nikogo obiektywnie ocenić, nie poznawszy go odpowiednio wcześniej. A niektóre osoby miały wyjątkowo ciekawe historie. Na przykład dwudziestoczteroletni Valenti, który żeby „[…] dojść do stanowiska kelnera, musiał dosłownie wydostać się z rynsztoka. Miał na koncie przekroczenie włoskiej granicy bez paszportu, obwoźną sprzedaż kasztanów na północnych bulwarach Paryża, pięćdziesięciodniową odsiadkę w Londynie za pracę na czarno […]”. W Paryżu poznaje przesympatycznego Rosjanina Borysa z wojskową przeszłością, dzięki któremu znajduje pracę. Z kolei w Londynie zaznajamia się chociażby z artystą z Irlandii o imieniu Bozo, którego buntownicze podejście wyznaczyło kolejną „podgrupę” ludzi biednych.
Bieda – jak rozwiązać problem?
Śledząc przedstawioną w książce rzeczywistość w Paryżu i w Londynie można pokusić się o stwierdzenie, że trudno jest określić, kiedy ktoś dokładnie zaczyna być biedny. I co to w zasadzie oznacza? Czy bieda to stan kieszeni czy ducha? Czy ktoś kogo stać wyłącznie na dwie kanapki i herbatę i nocleg wśród dziesiątków innych bezdomnych, a kto jest jednocześnie zdrowy i zachowuje pogodę ducha, jest biedny czy nie?
Autor poznaje ten świat jak mało kto. Po licznych obserwacjach próbuje rozwikłać zagadkę skąd bierze się bieda, a przede wszystkim – jak jej zapobiec w sensowny sposób. Trafnie zauważa, że w samej Wielkiej Brytanii bezdomni przemieszczają się w najróżniejszych kierunkach. Jest to olbrzymia i niespożytkowana w zasadzie w żaden sposób ilość energii. No i oczywiście jest to po prostu masa ludzi, którym należałoby, zdaniem niektórych, zapewnić byt, podstawową opiekę zdrowotną i najprostszą nawet pracę. Jest to też gigantyczny bagaż doświadczeń, dramatów i historii przynależnych tym wędrującym ludziom. Jednak jest to bagaż w znaczeniu niedosłownym, gdyż często ci ludzie nie mają nic ze sobą, poza ubraniami i jedną monetą przeznaczoną na nocleg w najbliższym schronisku.
Orwell nie mógł zrozumieć, dlaczego ci ludzie są ciągle w ruchu. Dopiero po czasie dowiaduje się dlaczego. „Osobnik bezdomny, jeśli nie otrzymuje wsparcia z parafii, może nocować jedynie w schronisku, a ponieważ w każdym schronisku wolno spędzać wyłącznie jedną noc, skłania go to automatycznie do wędrówki”.
Autor bez cienia zwątpienia krytykuje ówczesną politykę społeczną i ludzi oceniających innych tylko na podstawie swoich przypuszczeń. Jednak jego pisanie nie kończy się tylko na krytykowaniu. Autor podsuwa też własne pomysły jak naprawić wiele bolączek. Są one warte rozważenia, przynajmniej jeśli chodzi o „tamte czasy”.
Podsumowanie
Chciałabym napisać, że książka „Na dnie w Paryżu i w Londynie” to uczta dla czytelnika. Jednak słowo uczta nie przechodzi mi przez gardło (klawiaturę ?), gdyż w pamięci ciągle mam opisany w książce nieśmiertelny posiłek na cały dzień herbata-i-dwie-kromki-chleba. No ale ta książka to naprawdę uczta dla umysłu!
Książka, poza wyjątkowo ciekawym i wciągającym opisem przygnębiającej rzeczywistości, jest również ważna z innego powodu, przynajmniej dla mnie. Autor pokazuje, że nie warto wszystkich pakować do jednego worka, a generalizowanie nie przynosi niczego dobrego. No i przede wszystkim podkreśla, że najważniejsza jest rozmowa. I to nie tylko dla reportera, ale po prostu dla człowieka.