Beata Pawlikowska opowiada o swojej samotnej podróży do Indii, gdzie zwiedza Kalkutę i trafia na specyficzny kurs medytacji w Varanasi. Pomimo, że początkowo planowała coś zupełnie innego…
Na pewno o Pawlikowskiej słyszał każdy. Ta podróżująca blondynka napisała masę książek, w tym wiele do nauki języków.
Prawie rok temu dostałam w prezencie książkę „Blondynka nad Gangesem”. Ta książka przez cały czas leżała na mojej półce, czekając na swoją kolej. A ostatnio właśnie mam czas na sięganie właśnie po takie długo czekające książki.
Jestem już po lekturze książki. Muszę przyznać, że nie żałuję czasu spędzonego nad tą pozycją, choć nie wiem, czy sięgnę po inne książki autorstwa Pawlikowskiej. „Blondynka nad Gangesem” jest napisana lekkim językiem. Jest to zdecydowana odskocznia od innych pozycji, które czytałam przed nią, i tych, które już zdążyłam przeczytać po niej. A trochę odskoczni jest potrzebne, zwłaszcza teraz. 🙂
Książkę polecam przede wszystkim ze względu na klimatyczne opisy ulic trzeciego świata i przesłanie opisane w ostatnich rozdziałach opisywanej historii. Pawlikowska, co mnie zaskoczyło, przyznaje się do błędów popełnianych przy organizowaniu wyjazdów! Byłam bardzo zdziwiona bo myślałam, że tak zaangażowana w podróże osoba błędów nie popełnia. A tu proszę!
Jest to pocieszające, że każda wyprawa czegoś uczy. A przecież z cudzych wypraw, na przykład z tej wyprawy opisanej w „Blondynce nad Gangesem” również można wyciągnąć wiele nauki, która przyda nam się nie tylko podczas dalekich wypraw.
Spontaniczność
Zacznijmy więc od początku. Pawlikowska miała w planie podróż do Bangladeszu przez Indie, jednak z powodu indyjskich urzędników pozostała w Indiach. Jak autorka wykorzysta i spędzi tą podróż mając w tyle głowy „proroczy sen” sprzed rozpoczęcia podróży?
Uratuje ją z pewnością spontaniczność. Warto mieć tą cechę, która okazuje się niezwykle przydatna, gdy zmieniające się okoliczności zmuszają człowieka do przeorganizowania planów. Zresztą wielu rzeczy nie warto planować, a jeśli się planuje to warto mieć otwartą głowę na ewentualne zmiany. W podróży, jak i w życiu, wszystkiego nie zauważysz od razu!
Kto z nas nie marzy o spontanicznych wyprawach? Tym bardziej teraz, w czasach zarazy? Poniższy fragment ukazuje piękno takich wypraw. (Choć przyznaję, że sama wolę choć z grubsza wcześniej wszystko zaplanować, to podziwiam ludzi, którzy ze spokojem potrafią poddać się losowi).
„W jednym z małych sklepików z używanymi książkami niedaleko Sudder Street kupiłam przewodnik po Indiach. Rozłożyłam mapę. Patrzyłam. Smakowałam nazwy miast, gór, zatok i lasów. Wiedziałam, że mogę zrobić wszystko, co zechcę. […] Wszystko mogę. Pytanie tylko czego najbardziej chcę. I tak jak zwykle robię to w różnych życiowych sytuacjach, puściłam wszystkie myśli. Nie próbowałam nimi sterować. Niech wszystkie znaki na niebie i ziemi same mnie znajdą i poprowadzą w najlepszym kierunku”.
Jednak czy na pewno taka spontaniczność zawsze się opłaca?
Kurs medytacji
Po niedługim czasie Pawlikowska natrafiła na ogłoszenie o kursie medytacji w Varanasi. Dziesięć dni bez dostępu do elektroniki, książek i bez rozmów z innymi. Postanowiła, że właśnie tego potrzebuje, żeby odciąć się od codziennej gonitwy i by dobrze wykorzystać czas. I bez dłuższego namysłu odważnie postanowiła ruszyć w drogę na kurs.
Liczyła na „czystą” medytację, bez religii. „Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, to spotkanie ludzi, którzy używają religii, żeby polepszyć sobie życie. Takich, dla których religia i wiara jest narzędziem do uzyskania czegoś konkretnego tutaj na Ziemi.”
Jednak jej oczekiwania co do samego kursu okazały się zbyt optymistyczne. A zastane miejsce kursu mocno rozminęło się z tym wymarzonym… Zdradzę tylko tyle, że Pawlikowska w pewnym momencie znalazła się bez dokumentów, telefonu i pieniędzy. Dlaczego? I jak się to skończyło?
Życie ulicy
Pawlikowska, poza powyżej wspomnianym kryminalnym wątkiem wyprawy, jakim okazało się być uczestnictwo w kursie, opisuje również poznane życie codzienne w Indiach.
Autorka znajduje czas by powłóczyć się po ulicach miast Indii. Zachwyca się ich ruchliwością, nie zapominając jednocześnie o biedzie wielu napotykanych osób. Pawlikowska bez problemu przenosi nas w świat tych ulic, wyjątkowo klimatycznie je opisując.
„Rikszarze boso ciągną riksze, ledwo mieszcząc się między samochodami. Przy krawężnikach stoją sprzedawcy ulicznego jedzenia i owoców. Na targowisku jest zgiełk i ścisk. Powiewają szale z paszminy, czyli najdelikatniejszej wełny z sierści himalajskich kóz. We wnękach domów parują garnki ze świeżo zagotowaną herbatą, stukają gliniane czarki i monety w tekturowym pudełku.[…]”
„Na skraju ulicy kilku mężczyzn roznieciło ognisko. Z papierów, drewnianych drzazg i gazet. Zawsze tak robią kiedy jest zimno. Przystają, wystawiają do płomieni zziębnięte ręce, zamieniają kilka słów, a potem idą dalej, każdy w swoją stronę.[…]”
Tłumy na dworcach
Wyjątkowo mocno utkwiły mi w pamięci rozdziały opisujące podróż pociągiem i wygląd dworców.
Indie to potężny kraj, to wie każdy. Ale muszę przyznać, nigdy nie zastanawiałam się nad tym jak muszą wyglądać dworce w takim miejscu! I jak trudne musi być zorganizowanie i zsynchronizowanie ruchu pociągów!
„Ponad trzy miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, ponad miliard ludzi, czyli jedna szósta ludności świata. 23 miliony pasażerów dziennie. Zwykły pociąg nie wystarczy […]”.
„Peron jest niewyobrażalnie długi – bo musi się przy nim zmieścić cały pociąg, który może mieć nawet siedemdziesiąt wagonów. […] Do takich pociągów podczepia się dwie lokomotywy jedna za drugą, bo pojedyncza lokomotywa nie dałaby go rady uciągnąć”.
Jakoś tak po tych opisach polskie dworce przestały wydawać się ruchliwe i zatłoczone…
Ludzie
Pawlikowska podkreśla, że odpowiada jej natura i usposobienie osób z Indii. I zaznacza to pomimo jej przygody z kursem medytacji! Podziwiam, że ma wiarę w ludzi i ufa im pomimo niemiłych doświadczeń.
„To jest kraj, który uczy tolerancji i szacunku do tego, czego nie znasz i nie rozumiesz. Odziera cię z europejskiego wygodnego sposobu myślenia, który jest oparty na osądzaniu i wydawaniu ocen. Zobacz. W naszym kraju wszyscy bez przerwy zajmują się tym, co ktoś powiedział albo zrobił. Rzadko kto ma czas zajmować się swoim życiem i realizować swoje marzenia.”
„Ludzie w Indiach są zupełnie inni. Potrafią poświęcić całą uwagę temu, co właśnie robią, niezależnie od tego czy jest to projektowanie nowego wieżowca, czy układanie pomarańczy na chodniku. Są skupieni na tym co robią teraz, a to co ma przyjść później, może przyjdzie i wtedy będzie czas, żeby się tym zajmować.”
Do tych samych wniosków dochodzi po rozmowie ze studentami w pociągu. Niespodziewanie okazuje się, że ich idolem jest człowiek, który zachęca do moralności i uduchowienia, a nie jakiś przypadkowy celebryta.
Jest tu też inna, uderzająca rozmowa z kierowcą rikszy. Ów człowiek skarży się autorce książki na swój los. Uderza ją to, że on tak bardzo nie docenia tego, co ma. A ma wiele! Wspaniałą rodzinę, dach nad głową, pracę i poukładane życie. A wciąż chce więcej i więcej.
Niby to nie jest odkrywcze, ale faktycznie, gdyby się zastanowić nad tym, to często jest tak, że wybiega się myślami w przód i snuje plany. Albo w przeszłość i rozpamiętuje źle podjęte decyzje. A teraźniejszość odchodzi w przeszłość. Zegar tyka, czas leci. Czas spędzony na bezsensownych żalach i rozmyślaniach…
Podsumowanie
Indie Pawlikowskiej to kraj kontrastów. Z jednej strony jest tam ciągły ruch i gwar, a z drugiej spokój i możliwość odnalezienia siebie. Kraj tak dynamicznie się rozwija, a jednocześnie tak mocno skupia się na umyśle i samorozwoju. Jednak czy warto wierzyć we wszystko co obiecują inni, czy może bardziej warto polegać na sobie i swoich odczuciach? Czy warto roztrząsać przeszłość gdy wokół jest tyle dobrego i pięknego?
Nie planuję jechać do Indii. Zakładam, że nie odpowiadałaby mi tamtejsza pogoda i upały (czym zachwyca się Pawlikowska), poza tym nie jestem fanką tłumów podczas odpoczynku. Nigdy nie próbowałam i nie zamierzam próbować jogi i medytacji. Jednak ta książka bardzo mi się podobała. A szczególnie lekcja, którą Pawlikowska wyniosła z tej podróży.